Hej, chyba w końcu umiem piec! Zrobiłam wczoraj (podobno) dobre ciasto w elektrycznym piekarniku, który widziałam po raz pierwszy w życiu. I przeżyłam, przez co mogę zdradzić tu swój przepis.
Nie mam pojęcia, jak nazwać ten, yyy, wypiek, więc propozycje mile widziane!
Składniki:
3 szklanki mąki (+ ok. 1/2 dodana w trakcie wyrabiania ciasta) 1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia 1/2 szklanki cukru szczypta soli 1 łyżka imbiru w proszku 3 łyżki siemienia lnianego 8 łyżek oliwy 1 małe opakowanie migdałów blanszowanych 1/2 tabliczki czekolady gorzkiej 2 starte jabłka 1 szklanka mleka sojowego (+ ok. 1/3 - 1/2 dodana w trakcie wyrabiania ciasta)
W dużej misce połączyłam mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sól, siemię lniane i imbir, a następnie wymieszałam. Migdały i czekoladę posiekałam, dodałam do suchych składników. Wlałam mleko, oliwę i wrzuciłam jabłka. Zakasałam rękawy i wyrabiałam ciasto, dodając w trakcie podaną wyżej w nawiasach ilość mleka i mąki.
Surowe ciasto powinno mieć gęstą, kleistą konsystencję. Wyłożyłam je na posmarowaną oliwą i posypaną mąką blachę na grubość kilku centymetrów (duża blacha) i wstawiłam do piekarnika.
Piekłam dokładnie 55 minut. Temperatura oscylowała między 230 a 200 stopni - wszystko dzięki moim napadom naprzemiennego stresu: "za niska temperatura da zakalec" vs "za wysoka temperatura mi wszystko spali".
No ale udało się! Myślę, że gdybym wycisnęła wcześniej sok z tartych jabłek, byłoby lepsze.
I tradycyjnie już, beznadziejna fota: